BAIKAL ICE MARATHON 2019

Autor: zespół redakcyjny

Za oknem już wiosna, powróćmy zatem na chwilkę do zimy, przenieśmy się na wschód od Europy. Zapraszamy na relację Artura Pelikana z Maratonu po zamarzniętym Bajkale.

„BAIKAL ICE MARATHON 2019

120 dni – tyle minęło od powrotu po pomaratońskim roztrenowaniu do startu, 78 – tyle biegowych jednostek treningowych udało się wykonać, spędziłem na nie 121 godzin 43 minuty i 29 sekund przemierzając 1335 km. Zsumowanie tych wartości daje liczby robiące w pierwszej chwili wrażenie, ale nie do końca przekonywały mnie, że jestem wystarczająco dobrze przygotowany do swojego wymarzonego biegu. Ponad 6000 km na wschód od ojczyzny, w samym sercu Syberii znajduje się najgłębsze jezioro na świecie – Bajkał, a na zamarzniętej jego powierzchni od 15 lat rok w rok garstka świrów mierzy się z królewskim dystansem. I ja tym świrem zapragnąłem być! Jeden z dziesięciu najtrudniejszych maratonów na świecie – to przeczytałem kilka lat temu w jednym z artykułów w internecie. Tęgie mrozy, nieobliczalne i szalone wiatry, głębokie śniegi i lodowe pustynie, to połączenie sprawiło, że serce mocniej zabiło, a w głowie urodziła się myśl „Muszę tam być!”. Marzenie, które przez długi czas wydawało się niedostępne, odległe, na początku 2018 roku zamieniło się w cel numer 1 na przyszłoroczny sezon.

24 lutego rozpoczęła się przygoda, podróż życia. Na początku wraz z Markiem wyruszyliśmy pociągiem do Warszawy, tam na lotnisku Chopina dołączyli do nas Sławek i Michał. I będąc już w komplecie polecieliśmy do Moskwy, skąd później ruszyliśmy koleją transsyberyjską do Irkucka. 3,5-dniowa wyprawa kolejowa zakończyła się 1 marca. W międzyczasie nasze zegarki przesunęły się aż o 7 godzin do przodu! Tej sporej różnicy bardzo się obawiałem, nie wiedziałem jak organizm zareaguje. Na szczęście zabierana każdego dnia godzina, czasami dwie, pozwoliła łagodnie przestawić się. Z Irkucka odebrali nas organizatorzy i autokarem pojechaliśmy do Bajkalska. Zameldowanie w hotelu, odprawa przedstartowa, pasta party, która nokautuje wszystkie te znane z polskich biegów i do spania!

2 marca, poranek, szybkie śniadanie, zostawienie swoich walizek i plecaków w hotelowym lobby i przejazd do Tankhoy, skąd miał wystartować bieg. Pogoda zadziwiająco dobra, choć pochmurna, to 8 kresek poniżej zera i niezbyt mocny wiatr napawały optymizmem. 101 maratończyków i 25 półmaratończyków, w tym silna kilkunastuosobowa reprezentacja z Polski, ustawiło się na starcie z uśmiechami na twarzy i pełnymi pozytywnej energii, która miała nieść do samej mety. Ok. 10.30 lokalnego czasu nastąpiło krótkie odliczanie i startujemy! Niewielka stawka dawała sporo przestrzeni w poszukiwaniu optymalnego toru już od samego początku. A ten nie był najłatwiejszy, bo pod nogami mieliśmy kilkucentymetrową warstwę śniegu, w której buty się raz po raz zapadały. Choć wstępnie ugadywałem się z Markiem i poznanym na miejscu Mariuszem na wspólny bieg, to na początku skupiłem się na odnalezieniu swojego właściwego rytmu i tempa, które nie eksploatowałoby mnie zbyt mocno, wszak do pokonania jest 42 km. Pierwszy kilometr w 4.43, tempo dobre, jestem w górnej części stawki, jak na ten warun żwawo. Kolejne w 5.00, 4.52 i 4.55 pozwalały myśleć, że wynik w granicach 3,5 godzin jest realny i dający przy tym wysoką lokatę.

Po 4 km podłoże stało się przyjemniejsze, najwygodniej biegło się po śladach skutera śnieżnego, który wcześniej przejeżdżał podczas znakowania trasy chorągiewkami. Marek i Mariusz, których na początku odpuściłem właśnie pojawili się tuż przede mną, starałem się bez szaleństw odrabiać do nich niewielką stratę, aż w okolicach 6 km byłem już z nimi. W trójkę wdrożyliśmy ustalony przed startem plan by razem współpracować i dzięki temu pomóc sobie wzajemnie w osiągnięciu dobrego rezultatu, a przy tym i miejsca, bo przed nami znajdowała się tylko 4’ka zawodników, którzy byli poza naszym zasięgiem. Wiatr od samego początku wiał z boku na stałym poziomie, niezbyt mocno, ale obniżał komfort biegu. Po 7 km pierwszy punkt odżywczy, chwilę przed nim pierwsza porcja żela, a już na nim kilka łyków wody, garstka owoców kandyzowanych i powrót do biegu.

Nawierzchnia z każdym metrem stawała się coraz bardziej przyjazna, a nasza współpraca dobrze się układała. Nawet mieliśmy czas na rozmowy, choć te na pewno zabierały nam odrobinę energii, ale zdecydowanie umilały monotonny bieg. Znacznik z 10. km przesunięty o ok. 600 m, a na tym prawidłowym zameldowaliśmy się po niespełna 48 minutach. Niedługo po tym trasa delikatnie skręciła w prawo i mogliśmy trochę „odpocząć” łapiąc wiatr w plecy. Chwilę później dało się zauważyć poduszkowiec, przy którym był usytuowany kolejny punkt odżywczy na 15 km. I wydawało nam się to bardzo blisko, a zegarek jednoznacznie mówił nam, że do niego jeszcze dobre 2 km. I tu refleksja pod kątem tego biegu: jeśli wydaje Ci się, że coś co widzisz jest niedaleko, to masz rację… wydaje Ci się! Na szczęście tempo biegu, które cały czas oscylowało w granicy 4.40/km nie kazało długo czekać na drugą ucztę na bufecie. Znowu 2-3 łyki wody dla popicia drugiej porcji żela i ruszamy niemal od razu mijając tabliczkę z liczbą 15. Po punkcie szybko udało się wrócić do swojego rytmu i na siebie wziąłem nadawanie tempa grupie. Złapałem luz, noga odpowiednio dogrzana pracowała na idealnych obrotach, to był ten moment biegu, w którym mogłoby przejść tornado, a ja biegłbym niewzruszony z uśmiechem na twarzy. I ten błogi stan do punktu usytuowanego na półmetku zmagań na moment przerwała tylko koparka odśnieżająca trasę. Trochę zaburzyła mi rytm, trochę naruszyła strukturę coraz cieńszej acz nadal mocno zwartej warstwy śniegu. Połówka w czasie 1.39 z groszem, ale punkt oczywiście przesunięty o 600 m, więc na pomiarze czasu odhaczamy się ok. 3 minuty później, jeszcze przed pierwszy półmaratończykiem, uśmiechając się szeroko do poznanej przed startem Mari robiącej nam teraz zdjęcia. Przy okazji zaliczamy trzeci bufet, powtórka z rozrywki czyli żel+woda i tym razem chwyciłem kilka orzechów włoskich. Goryczka trochę mi powykrzywiała minę, ale na szczęście nie trwało zbyt długo.

Druga część dystansu zapowiadała się na tą trudniejszą. Wiedzieliśmy, że będą coraz większe odcinki czystego lodu, a na nim nawet moje nakładki z kolcami nie radziły sobie za dobrze. Był tak twardy, że kolce praktycznie w ogóle nie zostawiały na nim śladu. Dlatego też jak tylko mogłem szukałem śniegu, który dawał lepszą przyczepność, a przy okazji nie zmuszał mnie do większego napięcia mięśni. W okolicach 23. km dopadł kryzys, utrzymywał się kilka kroków za nami, z Mariuszem też nie chcieliśmy mu za bardzo uciekać, w grupie zawsze łatwiej wykrzesać z siebie dodatkowe pokłady energii. Coraz częstsze długie odcinki z niemal czystym lodem zaczęły wchodzić w nogi, pojawiło się lekkie zmęczenie, dodatkowo kolejnego bufetu ciągle nie było widać. Na odprawie wspominali, że punkty są co 5-7 km, więc logicznym dla mnie było, że będzie na 28 km, ale nie dosłyszałem, że właśnie ten będzie nieznacznie przesunięty i znajdziemy go dopiero przy tabliczce z numerem 30. Z każdym krokiem coraz bardziej odczuwałem, że zaraz się zacznie maraton, zaraz poczuję jego bolesny smak. Tuż przed punktem zacząłem już odstawać od Mariusza, rzuciłem w jego stronę „nie oglądaj się na mnie, leć!”. Przerwa na wyczekiwanym czwartym bufecie nieco mi się przedłużyła, spędziłem tam dobre pół minuty, ale czułem, że potrzebuję złapać oddech. Marek dogonił mnie na nim i razem ruszyliśmy dalej, ale po kilometrze i jemu musiałem zaprzestać dotrzymywania towarzystwa. Czułem, że odcinki lodowe dużo bardziej wchodziły mi w nogi i musiałem złapać swoje spokojniejsze tempo. W głowie szybka kalkulacja i wytłumaczenie sobie samemu, że to będzie najrozsądniejsze rozwiązanie. Nie mówiłem o tym głośno, ale w głowie miałem jeszcze jeden cel związany z biegiem – załapać się do pierwszej dziesiątki. Aktualnie byłem siódmy, z dużą przewagą nad kolejną dwójką, a dziesiątego na tę chwilę zawodnika nawet nie dostrzegałem za swoimi plecami. Lepiej być w dziesiątce niż zaryzykować i, przeżywając przy tym męki, stracić dużo więcej.

Do mety jeszcze 10 km, zaczynają mnie łapać przykurcze w udach spowodowane wymagającą nawierzchnią i kilkoma niefortunnymi zachwianymi krokami, energii zaczyna powoli brakować, czuję, że tracę i moja walka sprowadzona jest tylko do bronienia. Ale ten bieg był dla mnie magiczny, wszystko smakowało nieco inaczej. Normalnie w tej sytuacji ogarniałaby mnie złość na siebie samego, że znowu źle rozegrałem bieg, że niedostatecznie się przygotowałem do wyzwania, które sobie postawiłem. Nie tym razem! Z tak dużej odległości dostrzegałem już przepiękny hotel Mayak w Listwiance, przy którym na brzegu jeziora znajdowała się meta. Dla mojego oka było to już „tak blisko”. I kompletnie nie deprymowało mnie to, że ten hotel tak wolno się do mnie przybliża, że przykurcze w udach coraz bardziej dokuczały. Na szczęście doświadczenie, które już zdobyłem, w tej chwili pomagało. Wcześniej na pewno bym nie wpadł na to, żeby szczypaniem się po pośladkach i udach, czyli źródłach moich aktualnych problemów na trasie, rozluźniać pokurczone mięśnie.

Dotarłem do 35 km, na którym czekał piąty punkt odżywczy, na spokojnie wciągnąłem żela, napiłem się, w międzyczasie lekko porozciągałem mięśnie nóg. Ruszyłem i po chwili zostałem wyprzedzony przez jednego z lokalnych biegaczy. Spytał mnie czy wszystko ok, zbił ze mną piątkę i pognał dalej, wyprzedzając potem jeszcze Marka i zajmując 6 miejsce na mecie. A ja dalej trwałem w tym dziwnym stanie – z jednej strony cierpiałem raz po raz będąc zmuszonym do przechodzenia w marsz na kilka kroków, z drugiej przepełniała mnie radość ze spełniania marzenia, z bycia w miejscu, które przyspieszało bicie mojego serca, w kraju, którego zróżnicowanie zawsze mnie ciekawiło. Chwilę przed punktem na 39 km wyprzedził mnie kolejny zawodnik, również przybiliśmy sobie piątki i życzyliśmy powodzenia na końcówce biegu. Na bufecie znowu woda, chwila rozciągania i spokojnym marszobiegiem do mety. Pojawiało się ponownie coraz więcej połaci śniegu, niestety nieubitego, na którym kilkukrotnie krzywo stanąłem czym sprokurowałem kolejne lekkie skurcze. Naprzeciw nas wychodzili kolejni kibice, którzy zarażali uśmiechem i dopingowali z ogromną energią. Kilkaset metrów przed metą wyprzedził mnie jeszcze jeden biegacz, kolejna piona przybita, próbowałem go przez moment jeszcze utrzymać, ale trzymał nieco lepsze tempo. W końcu dotarłem do końca, polska flaga czekała na przejęcie i po 3 godzinach 36 minutach i 47 sekundach osiągnąłem swoje marzenie, swój cel – przebiegłem Baikal Ice Marathon. Na mecie od razu wzajemne gratulacje i podziękowania z Mariuszem i Markiem, którzy zameldowali się odpowiednio na 5. I 7. miejscu na mecie, a mi przypadło ostatnie miejsce w top 10 i 3. stopień podium wśród Polaków. Przeglądając potem wyniki dowiedziałem się, że byłem również najmłodszym mężczyzną i drugim najmłodszym maratończykiem. Czyli oznacza to, że dość szybko przyszło mi zostać świrem?

O godzinie 18.30 rozpoczęła się gala, na której nagrodzono zwycięzców oraz wyczytano, zaproszono na środek i wręczono osobiście przez dyrektora biegu piękny medal, dyplom, koszulkę oraz czapkę. Medal bezsprzecznie mogę nazwać nie tylko najcenniejszym, ale i też najładniejszym. O ile medale nie stanowią dla mnie bardzo ważnej części całego biegu, tak dla tego jednego warto było przemierzyć pół świata, a potem przebiec królewski dystans.

Po biegu nie było czasu na obijanie się, bo wraz z Markiem, Sławkiem i Michałem, z którymi przyjechałem na Bajkał, oraz Pawłem i Michałem kolejne 3 dni spędziliśmy na intensywnej eksploracji! Już pierwszego dnia po maratonie wybraliśmy się na zwiedzanie Listvyanki. Odhaczyliśmy przejażdżkę poduszkowcem, muzeum bajkalskie, wejście na Kamień Czerskiego, z którego można było podziwiać cudowny zachód słońca nad ujściem Angary do Bajkału, restaurację mieszcząca się w ogromnym namiocie, gdzie próbowaliśmy lokalnych specjałów – buzy, pielmieni i inne. W nogi weszło spokojnie z 10 km pieszej wędrówki.

Kolejnego dnia nadarzyła się okazja na wyprawę konną w tajgę. Nieważne, że większość z naszej ekipy nie miała z tym nigdy do czynienia, naturalnie musieliśmy to zrobić! Minutowy instruktaż obchodzenia się z koniem po rosyjsku i każdy już był przygotowany do jazdy. Ponad 2h spędzone w syberyjskiej tajdze sprawiły tyle przyjemności, że późniejsze bóle w okolicach bioder i przywodzicieli schodziły na dalszy plan. Po południu oczywiście dalsze szwędanie się po Listvyance. Z jazdą konną zegarek wskazywał przebytych około 20 km. Jak widać nie było czasu na odpoczynek.

Nazajutrz po porannym ogarnięciu się wsiedliśmy ze zwariowanym taksówkarzem do samochodu i dotarliśmy do jednego z dwóch pitstopów na trasie naszego powrotu – Irkucka! Szybkie zameldowanie w hotelu i wio na spacerek po Irkucku. Około 10 km marszu, dwie odwiedzone restauracje i kolejny dzień odhaczony!

Po porannej ponad 6-godzinnej podróży samolotem już w 4-osobowym składzie meldujemy się w stolicy! Najpierw spotkanie z Matthew, potem zwiedzanie centrum miasta z prywatnym przewodnikiem Dominika, Dzięki Wam bardzo za spotkania  Moskwa zaprezentowała nam swoje wdzięki szczypiąc w nosy mroźnym wiatrem – brrrr! Było zimniej niż na Syberii!

I w końcu 7. marca przyszedł czas na powrót do domu, najpierw samolot do Warszawy przez Rygę, a potem pociągiem do Częstochowy. W domu zdążyłem zameldować się 30 min przed północą totalnie wykończony!

Cały wyjazd uznaję za świetną i niepowtarzalną przygodę! Marzenie zamienione w cel zostało osiągnięte! Cieszę się, że mogłem te chwile dzielić z Michałem i Sławkiem z 201races.com, z Markiem Historia pisana nogamiPaweł Król i Michał Zdunek, bo w grupie wszystko odczuwa się bardziej, mocniej, lepiej!

Wiem, że z tym podsumowaniem zeszło mi mnóstwo czasu, ale od początku marca jestem totalnie rozregulowany, nie potrafię wrócić do swojego normalnego rytmu i bardzo słabo wychodzi mi zorganizowanie siebie i swojego dnia. Na dniach może uda mi się zebrać jeszcze kilka ciekawych zdjęć w małą galerię. Te użyte w tym poście pochodzą od orgów, z własnej i Sławka galerii.

Pozdro!   „